Po zakończeniu mistrzostw świata w Szwecji tradycyjnie już przychodzi czas na podsumowanie imprezy, w którym będę mógł zawrzeć więcej niż w ekspresowych relacjach pisanych dzień po dniu. Jest to dla mnie również miła okazja, by powrócić wspomnieniami do tych nie tak znowu dawno minionych wydarzeń i jeszcze raz – choć nieuchronnie słabiej – je przeżyć. W tej części skupię się na samej imprezie i jej zwycięzcach, zaś niebawem podsumuję swój na niej występ.
MÓWI SIĘ TRUDNO!
Mistrzostwa świata w Malmo zapamiętam przede wszystkim jako najtrudniejsze zawody, w jakich brałem dotychczas udział. W śladach decydowało o tym bardzo trudne podłoże, całkowicie inne niż to, którym raczyli nas na zdjęciach organizatorzy. W twardej, surowej ziemi, miejscami najeżonej, a miejscami pokrytej sztywną, martwą słomą nawet moje 100 kilogramów nie pozostawiało widocznego wgłębienia. Jeśli dodać do tego mocny wiatr, będący podobno stałym zjawiskiem w tamtej okolicy, to nie dziwi, że wyniki, jakie już pierwszego dnia docierały na stadion z pól, budziły co najmniej niepokój. Dość powiedzieć, że tej konkurencji nie zaliczyło aż 27 spośród 120 zawodników (dla porównania, w Czechach na tropieniu poległy 4, na Węgrzech 15, a w Niemczech zaledwie 3 pary), zaś średnia ocen w tej grupie wyniosła jedynie 31.9 punktu. W tym gronie znaleźli się np. tegoroczny wicemistrz FMBB i jeden z głównych faworytów do zwycięstwa w Malmo, Petr Foltyn (49 punktów), kolejny z Czechów Jiri Cejka (0 punktów) czy Niemka Elke Nowakowski (29 oczek), która wywalczyła imponujący wynik na płycie, uzyskując 97 punktów z posłuszeństwa i 96 z obrony. W takiej sytuacji do drugiego miejsca na podium wystarczyły 93 punkty ze śladu, zaś do trzeciego – ledwie 91. Pogrom.
Co się tyczy posłuszeństwa i obrony, to nigdy nie widziałem i nie doświadczyłem tak surowego sędziowania. Kto uważa, że w posłuszeństwie IPO, w odróżnieniu od obedience, nie przywiązuje się dużej wagi do precyzji, powinien pilnie uaktualnić swój stan wiedzy. Sędziujący część B Gerold Scheyrer z Austrii obcinał punkty za najmniejsze nawet, ledwo dostrzegalne z trybun skrzywienie pozycji przy nodze czy drgnięcie zadu przy wyrzucie koziołka, i bardzo mało było par, które mogły pochwalić się więcej niż jedną oceną doskonałą za poszczególne ćwiczenia posłuszeństwa. Jeszcze surowiej oceniał zawodników sędziujący obronę Słoweniec Hari Arcon. Chyba tylko Chuck Norris usłyszał od niego pochwałę za wystarczająco aktywne i dominujące pilnowanie. Po rozłożeniu przez niego wszystkich ćwiczeń na poszczególne elementy i wszystkich elementów na poszczególne fazy okazało się, że oceny doskonałe uzyskały zaledwie trzy pary, a żeby było ciekawiej, najlepsza z nich zajęła… 46 miejsce (to Łotyszka Evija Ziemele z maliniaczką Daneskjold X-Tra Fast; powrócą oni jeszcze w tej relacji), zaś pozostała dwójka zawodników w ogóle nie zaliczyła egzaminu (to wspomniani już Petr Foltyn z najlepszą w ogóle obroną zawodów ocenioną na 97 punktów i Elke Nowakowski). I znów odwołajmy się do porównania – rok temu oceny doskonałe z części C uzyskało 9 zawodników, dwa lata temu 14, zaś trzy lata temu – 5.
To wszystko sprawiło, że zawody w Malmo były pierwszymi od dawien dawna mistrzostwami świata FCI, na których do zwycięstwa wystarczyła łączna ocena bardzo dobra. 282 punkty (95, 94, 93), uzyskane przez nowokoronowanego mistrza Fabiana Robinsona, rok temu w Czechach i dwa lata temu na Węgrzech dałyby dopiero 11., zaś trzy lata temu w Niemczech 7. miejsce. Mało tego, w Czechach najlepsza trójka uzyskiwała oceny doskonałe ze wszystkich konkrecji, w Malmo zaś pośród zawodników, którzy stanęli na podium, padła tylko jedna cząstkowa ocena doskonała (97 punktów z posłuszeństwa Hiszpana Juana Baragana). Miało to oczywiście przełożenie również na różnice punktowe w ścisłej czołówce – o ile np. w Czechach 5 oczek stanowiło granicę dzielącą czwartego zawodnika od podium, tak tutaj tworzyło przestrzeń, w której musiało pomieścić się aż 12 najlepszych par.
Trzeba tu wszakże podkreślić, że w Malmo nie było mowy o niesprawiedliwości – trudne podłoże na ślad było jednakowe dla wszystkich zawodników, zaś surowe sędziowanie równie surowe dla każdej pojawiającej się na płycie pary. Brawo!
CHWAŁA ZWYCIĘZCOM!
W tej sytuacji zwycięstwo Fabiana Robinsona trzeba uznać za w pełni zasłużone. Amerykanin uzyskał wysoki wynik ze śladu, zaprezentował mocną obronę i efektowne posłuszeństwo. Jak już pisałem gdzie indziej, rzadko widuje się tak szybkie aportowanie, jakie pokazał Graubauer’s Boker, i choć szybkość ta miała w Malmo swoją cenę (dotknięcie metrówki i minięcie się z koziołkiem po przeskoczeniu palisady), to i tak była ona dużo niższa niż cena jednej dodatkowej komendy do puszczenia, jaką Martin Plechacek musiał wydać na obronie Antraxowi. Przez ten wyraźny błąd Czech musiał zadowolić się drugim miejscem, choć prezentuje obecnie jeden z najefektowniejszych i najbardziej przekonujących stylów w obronie na świecie. Trzecia lokata przypadła Hiszpanowi Juanowi Jose Baraganowi i bardzo się z tego powodu cieszę, gdyż wywalczył on ją fe-no-me-nal-nym posłuszeństwem, zdecydowanie najlepszym na tych zawodach. Można powiedzieć, że w jego przypadku stało się zadość sprawiedliwości, gdyż rok temu w Rudnicach trzecie miejsce na podium odebrał mu skandalicznie niską oceną z obrony sędzia Alfons van den Bosch (publiczność długo go wygwizdywała), a i wówczas jego praca była wyborna. Kto nie widział jego przebiegu, tego zachęcam do wyszukania filmu. Dla mnie jest to jeden z tych zawodników, na którego występie po prostu trzeba być – mały facecik w pstrym dresie i śmiesznej czapeczce, ale styl i jakość pracy jego i jego psa długo nie pozwalają o sobie zapomnieć. A skoro już o posłuszeństwie mowa, to warto wspomnieć, że właśnie konkurencją B mistrzostwo przegrał (tak jak rok temu wygrał) obrońca tytułu Jozef Adamuscin, choć – jak już pisałem – jego występ nie różnił się zbytnio od tego w Rudnicach. Owszem, Chrisowi zdarzyły się 2-3 drobne pomyłki, ale nie da się nimi sensownie wytłumaczyć różnicy pomiędzy uznaniem występu za dobry a okrzyknięciem go niemal ideałem. Słowak zajął tym razem piąte miejsce i doceniając jego klasę w tropieniu i obronie, trzeba powiedzieć, że jest to dużo bardziej sprawiedliwa lokata niż rok temu.
INSPIRACJE
Pomiędzy podium i Adamuscinem uplasował się zawodnik, któremu chciałbym tu poświęcić kilka osobnych słów. To Malezyjczyk Michael Lee Tai Seng z maliniakiem Mecberger Lassie. Ta para zwróciła moją uwagę już podczas ubiegłorocznych mistrzostw świata w Czechach. Malezyjczyk pokazał wówczas bardzo ładne, radosne posłuszeństwo, ale został okrutnie skrzywdzony na obronie przez sędziego Alfonsa van den Boscha, który – z sobie tylko zrozumiałych powodów – nawet nie zaliczył mu tej konkurencji. Na tegorocznym FMBB nie powiodło im się na śladzie i w posłuszeństwie (89 i 86 punktów), ale w Malmo zaprezentowali się wybornie i wynikiem 281 punktów (96, 94, 91) wywalczyli sobie lokatę tuż za podium. Mistrzostwa świata do dobra okazja do szukania inspiracji. Często jej źródłem są najlepsi z najlepszych, zawodnicy znani w środowisku na całym świecie, od lat przyciągający na trybuny również tych, którym zawody upływają głównie na dyskusjach przy kuflu piwa. W Malmo inspiracją dla mnie nie był jednak żaden z nich, lecz właśnie Michael Lee Tai Seng. Jego wynik zadaje kłam rozpowszechnionej teorii, że aby zająć eksponowane miejsce na mistrzostwach świata, trzeba mieć znane nazwisko bądź pochodzić z liczącego się w IPO (i w kuluarowych układach) lub będącego gospodarzem imprezy kraju. Skoro nie trzeba korzystać z psychologicznego uprzedzenia, które w naturalny i często nieunikniony sposób każe sędziom zapamiętywać mocne strony i przymykać oko na błędy w występie największych sław, by w pokonanym polu pozostawić takie tuzy jak Ivan Balabanov, Petra Sporrer czy Knut Fuchs, to kto ma prawo ograniczać nasze marzenia, choćby i najśmielsze? W tym miejscu warto wymienić jeszcze kilkoro mniejszych bohaterów. To np. wspomniana już Łotyszka Evija Ziemele z maliniaczką Dansksjold X-Tra Fast – nie trzeba pochodzić z Czech, żeby uzyskać niemal taki sam wynik z obrony jak najlepszy w tej konkurencji w Malmo Petr Foltyn. To 9. w łącznej klasyfikacji Francuz Eric Lapointe – kiedy ostatnio przedstawiciel tego kraju był tak wysoko w zawodach IPO tej rangi? To młodziutki Grek Markos Pelitaris – można na mistrzostwa świata przyjechać z niekojarzonego specjalnie z IPO i w dodatku trawionego kryzysem ekonomicznym kraju i zająć 16. miejsce, pokazując przy okazji taki obraz pracy w posłuszeństwie, który nakazuje później odnaleźć jego autora na trybunach i osobiście mu pogratulować. Mówiąc krótko, w Malmo wygrał sport i chyba to jest najbardziej optymistycznym przesłaniem tych zawodów, gdyż międzynarodowe IPO – nie tylko przez brak obiektywnych, mierzalnych kryteriów klasyfikacji zawodników – stanowczo zbyt często pozostawia w tej kwestii wątpliwości.
ATMOSFERA
Mistrzostwa świata IPO to również okazja do tego, by poczuć się wyjątkowo nie tylko jako zawodnik, lecz również jako kibic na trybunach. Gdy zajmujesz się tak niszową dyscypliną, to czujesz się z początku dość dziwnie, znalazłszy się nagle pośród setek ludzi, którzy patrzą na boisko podobnie jak ty i podobnie reagują, burzą oklasków nagradzając szybki, głęboki chwyt na ucieczce, lub głuchym jękiem zawodu kwitując muśnięcie metrówki przez psa z bezbłędnym do tej pory posłuszeństwem. Takie dopingowanie zawodników to podczas imprezy tej rangi norma, co chyba nie dla wszystkich w Polsce jest oczywiste, gdyż już kilkukrotnie (gdy jeszcze w naszym kraju odbywały się zawody…) spotykałem się z próbą uciszenia mnie, gdy chciałem nagrodzić oklaskami udane ćwiczenie. Skoro już jesteśmy na trybunach, to nie można nie wspomnieć o pewnym kibicu, bez którego atmosfera zawodów w Malmo (i nie tylko) bardzo wiele by straciła. To kojarzony chyba przez każdego bywalca światowych imprez Szwajcar Konsueli Sulzer. Sympatyczny, wąsaty jegomość, tradycyjnie ubrany w wielką czapę z rogami, szalik i narodową koszulkę oraz wyposażony w chorągiewki i obowiązkowe dzwony, na każdych mistrzostwach świata IPO odgrywa rolę króla kibiców, ale w Malmo przeszedł samego siebie – już nie tylko dzwonił i wymachiwał chorągiewkami, ale śpiewał, tańczył i… częstował wszystkich naokoło tabaką, słowem – dawał taki show, że nieraz żal było, że kończyła się przerwa i na płytę wchodził kolejny pies. Aż strach pomyśleć, co będzie się działo za rok, kiedy to mistrzostwa świata FCI IPO zawitają do Szwajcarii…
WSZYSTKIEMU WINNI SĄ CYKLIŚCI
Ale tymczasem jeszcze parę słów o Szwecji. Była to już nasza druga w tym roku wyprawa na mistrzostwa świata do Skandynawii. Mieszkając w centrum Malmo, nie mieliśmy okazji bliżej poznać walorów szwedzkiego krajobrazu, więc ograniczę się tu do kilku spostrzeżeń społeczno-kulturowych. Wbrew obawom, wizyta w Szwecji nie rujnuje doszczętnie kieszeni – waluta o przychylniejszym kursie niż euro robi swoje i większość cen (poza cenami benzyny i noclegów) nie jest dużo wyższa niż w Polsce. Szwecja to kraj w niezwykle wysokim stopniu wielokulturowy i przez te 5 dni pobytu w Malmo widzieliśmy właściwie tyle samo rdzennych Szwedów, co ludzi o wszelkich innych odcieniach skóry. A czego nie widzieliśmy? Na przykład ani jednej psiej kupy na trawniku w parku i ani jednego psa puszczonego bez kontroli i podbiegającego do innych psów. Żeby było rzetelnie, muszę nadmienić, że – jak opowiadał nam nasz sąsiad z hotelu – zdarzają się i tam przypadki zwykłego braku kultury wśród właścicieli psów, ale myślę, że mamy w tej kwestii jeszcze sporo do nadrobienia. No bo co powiedzieć np. na tabliczki wiszące przy wejściach do psich parków, na których trzy z czterech ilustracji przedstawiają właścicieli robiących coś wspólnie ze swoimi pupilami, a nie pieski swobodnie ze sobą hasające? Miłą niespodzianką było dla nas również poruszanie się samochodem. Otóż w centrum trzeciego co do wielkości miasta w Szwecji nawet w godzinach szczytu nie uświadczyliśmy korków, a ruch odbywał się bardzo płynnie (i znów, jak w Finlandii, nie usłyszeliśmy ani jednego klaksonu). Wyjaśnienie tego zjawiska mijało nas właściwie co chwila, a brzmi ono: „rower”. Nie będzie chyba przesady w stwierdzeniu, że przez dwa dni pobytu w Malmo widzieliśmy więcej rowerzystów niż w Polsce przez cały rok. Na rowerze jeżdżą tam wszyscy – kobiety i mężczyźni, starzy i młodzi, rodzice w garniturach i dzieci z tornistrami, choć akurat w Szwecji nietrudno o wypasione volvo z napędem 4×4, które jakże dumnie prezentowałoby się na podjeździe przed bramą szkoły podstawowej.
A jak w tych szwedzkich realiach wypadli Polacy, opowiem niebawem.
Patryk Krajewski